Aktualności
-
Zielone wzgórza nad Soliną
2009-02-27
Profesor Czesław Grudzinski był szanowanym pedagogiem i kompozytorem muzyki poważnej. Wykładał w przedwojennym warszawskim Instytucie Muzycznym, przez lata był dyrektorem muzycznym Mazowsza. Pisał utwory na wiolonczelę, a nawet... puzon. Czy ktokolwiek, nie wyłączając samego Profesora przypuszczał, że spod jego ręki wyjdzie jeden z najpopularniejszych, powojennych polskich przebojów? I to w dodatku big beatowy?
W 1967 roku Profesor miał 57 lat i daleko mu było do muzyki młodzieżowej nie tylko ze względu na zainteresowania, ale i wiek. A jednak znalazł drogę do swojego byłego ucznia, szefa Radiowego „Studia Rytm” Andrzeja Korzyńskiego, który o cały wydarzeniu opowiada tak: to był znakomity facet, wykładał harmonię i kontrapunkt i naprawdę wiele się u niego nauczyłem. Przyszedł do mnie któregoś dnia i lekko zakłopotany pokazuje kawałek melodii, mówiąc, że wydaje mu się ładny i, że może mi się nada. Lubiłem i szanowałem profesora, więc posłuchałem, a że i coś było w tej kompozycji, powiedziałem, że postaram się tak to zaaranżować, żeby powstał z tego cały kawałek. Namówiłem Kondratowicza, żeby napisał tekst, Gąssowskiego, żeby to zaśpiewał i ... czuję się ojcem chrzestnym tej piosenki.
Co prawda Janusz Kondratowicz zakochany wtedy w Bieszczadach, twierdzi, że miał już gotowy tekst, ale bliższa prawdy wydaje mi się wersja Korzyńskiego. Inna rzecz, że Bieszczady początku lat sześćdziesiątych, to inna niż dziś kraina. Inspirowała literatów, filmowców, poetów. Tam było „Rancho Texas”, „Baza ludzi umarłych”, budowali „Chudy i inni”, walczył „Ogniomistrz Kaleń”.
Nic dziwnego, że -jak opowiadał Kondratowicz - przez wiele lat, najczęściej z Piotrem Figlem wyjeżdżaliśmy w Bieszczady. Na ogół po sezonie, we wrześniu, albo nawet w październiku. Jeżyny wielkie jak śliwki, całe polany rydzów, cudowni, gościnni górale. Uroda i geniusz tego miejsca sprawiły, że napisałem kilka „bieszczadzkich” piosenek: „Krajobrazy” „Płoną góry płoną lasy” i bardzo konkretnie umiejscowione „Zielone wzgórza nad Soliną”. Tu już zadziałała wyobraźnia, bo nigdy wiosną, kiedy zieleń najbardziej soczysta tam nie byłem. Zaniosłem Korzyńskiemu tekst i straciłem dla sprawy zainteresowanie. Byłem już gdzie indziej. Pracowałem z Klenczonem, pisałem dla Czerwono-Czarnych. Nie ukrywam, że „Zielone wzgórza...” choć wyszły spod profesorskiej ręki wydawały mi się zbyt łatwe, zbyt mało ambitne.
No właśnie, a co miał powiedzieć Wojtek Gąssowski? Ledwo co rozstał się z Czerwono-Czarnymi i został solistą grupy Tajfuny. Śpiewał rock and rollowe kawałki, a tu propozycja, żeby nagrać taką „knajpę”?
Niech Korzonek (Andrzej Korzyński) nie opowiada, że mnie namówił do zaśpiewania, opowiada wokalista. To był wtedy wszechwładny szef najpotężniejszej audycji muzycznej w Polsce. Jemu się nie odmawiało. Jeszcze zanim usłyszałem piosenkę, poinformował nas, że skomponował ją jego profesor. Już to zabrzmiało fatalnie. Cośmy się nagimnastykowali, żeby się wykręcić, żeby coś wymyślić na „nie”. W dodatku przyniósł to już zaaranżowane, z jakimś okropnym, klezmerskim saksofonem. No rozpacz. Zresztą solo na tym saksofonie zagrał mój kolega z Czerwono-Czarnych Zbyszek Bizoń, a Andrzej Korzyński, żeby nic mu nie zmieniać, o ile pamiętam, sam usiadł przy fortepianie.
Jakież było zdumienie (ale i przerażenie), kiedy piosenka została Radiową Piosenką Miesiąca, potem kolejnego, potem Radiową Piosenką Roku, by wreszcie zostać zakwalifikowaną do Opola.
Nie ukrywam, że nie paliłem się do występu w Opolu, wspomina artysta. Wielomilionowa widownia, a ja chciałem się już uwolnić od tego, co tu ukrywać „obciachowego” dla big beatowca, utworu. W dodatku nie miałem występować z Tajfunami, a ze.... Skaldami. Na szczęście występ był słaby i tak zakończyła się błyskawiczna kariera tej piosenki.
Akurat! Nie odczepił się pan Wojtek od tego przeboju. Kilka lat temu dostał dyplom Honorowego Obywatela Soliny, zaś uczestnicy rejsu po Zalewie Solińskim słyszą znajome dźwięki za każdym razem kiedy stateczek odbija i przybija do brzegu. I niezmiennie są pod wrażeniem. Szczególnie taką porą jak teraz, kiedy świeża zieleń pokrywa wzgórza.
„Angora” nr 16/2009